Wydawałoby się, że odróżnienie literatury faktu od literatury pięknej tudzież filmu dokumentalnego od fabularnego należy do podstawowych kompetencji ucznia wyższych klas szkoły podstawowej. Niestety, w ostatnich czasach okazuje się, że nie radzą sobie z tym wyzwaniem nawet absolwenci duchownych seminariów i świeckich uniwersytetów.
Gdy przed rokiem umarł reżyser Antoni Krauze, nasze media, wspierające dotąd bezkrytycznie którąś ze stron zwaśnionych w krwawej i bezsensownej wojnie polsko-polskiej, przemówiły wspólnym głosem. Zgodnie pisano i mówiono, że do śmierci reżysera w dużym stopniu przyczyniła się nagonka środowiskowa związana ze zrealizowanym przez niego filmem pt. Smoleńsk. Rzecz haniebna, bo do szczucia nie powinno w ogóle dojść. Film fabularny, jak każde dzieło sztuki, jest światem zamkniętym, autonomicznym i fikcyjnym, o którego kształcie decydują jego twórcy. W przeciwieństwie do filmu dokumentalnego, nie ma obowiązku przedstawiać bohaterów i wydarzeń w obiektywnym świetle, nawet jeśli bohaterowie i wydarzenia mają swój pierwowzór w rzeczywistości. Poległy w bitwie z Komanczami generał George Custer mógł być amerykańskim bohaterem (por. film Umarli w butach) lub anty-bohaterem (por. film Wielki mały człowiek), lecz jedno jest pewne: stając się bohaterem filmowym przestał być bohaterem historycznym. Smoleńsk o rzeczywistej katastrofie lotniczej z roku 2010 mówi nie więcej i nie mniej niż film pt. Vaterland o sojuszu kanclerza Adolfa Hitlera z prezydentem USA Josephem Kennedym seniorem, do jakiego doszło po wygranej przez Niemcy światowej wojnie. Film fabularny ma do tego prawo. Na płaszczyźnie głębszej niż realistyczna Vaterland mówi oczywiście więcej niż Smoleńsk o świecie, w którym żyjemy, bo jest lepiej zrealizowanym filmem z gatunku political fiction, ale to już temat do zupełnie innej dyskusji.
Podobnie ostrożni musimy być porównując obraz polskiego kleru ukazany w filmie pod takim właśnie tytułem z obrazem polskiego kleru, jaki znamy z rzeczywistości. Reżyser Wojciech Smarzowski stworzył swój filmowy świat i ma do tego święte (nomen omen) prawo. Twórca ów znany jest ze spójnej artystycznej wizji – spójnej zresztą dla wszystkich jego filmów. Zawsze jest tam – przynajmniej w sensie moralnym – ciemno, brudno i ponuro, a im gorzej dla filmowej rzeczywistości – tym lepiej dla samych filmów. Nie przypadkiem najbardziej udany z nich nazywa się Dom zły. W każdym kolejnym filmie Smarzowskiego – czy trafimy na polskie wesele, czy w środowisko polskich policjantów – konsekwentnie pokazany będzie najgorszy z możliwych światów. Gdyby Smarzowski nakręcił film o graczach w bierki czy hodowcach chomików – to oni byliby źródłem wszelkiego zła. Mamy więc w Klerze złodziei, intrygantów i pedofilów, ale nie mamy misjonarzy, którzy giną za wiarę, katolickich uczonych, ani niezwykłych w swej zwyczajności ludzi, którzy poświęcili osobiste życie, by tym pełniej żyć dla bliźnich i dla Boga. Nie mamy – bo tacy nie pasowaliby do konwencji filmu Wojciecha Smarzowskiego, choć przecież misjonarze, naukowcy i dobrzy ludzie podobnie jak złodzieje, intryganci i pedofile należą do rzeczywistości polskiego Kościoła drugiej dekady XXI wieku (i nie tylko). Nie ma co się oburzać, bo takie jest prawo twórcy. I nie ma co wyciągać pochopnych wniosków co do obrazu polskiej rzeczywistości, bo Kler jest filmem fabularnym a nie dokumentem.
Warto go obejrzeć ze względu na solidne rzemiosło. Historia jest wciągająca, klimat samotności przejmujący, bohaterowie psychologicznie wiarygodni, aktorzy wiedzą co grają, a ich dialogi – co rzadkie w polskim kinie – słychać.
Minus jest jeden, choć zasadniczy. Trudno nakręcić film o strażakach bez ognia albo o detektywach bez zagadki kryminalnej. Księża – jacy by nie byli – muszą przecież przynajmniej czasem otrzeć się o Boga. A Boga w tym filmie nie ma. Są uczciwsi (rzadko) lub mniej uczciwi (często) urzędnicy wykonujący lepiej lub gorzej swoją codzienną, przyziemną pracę. W finale reżyser chce nadrobić niedopatrzenie, sięgając po mowę symboli – niestety od natręctwa Ostatniej Wieczerzy bolą zęby, metafora Ukrzyżowania rodzi strzykanie w kręgosłupie, a od widoku Oka Opatrzności płakać się chce.
Tak więc – jeśli ktoś lubi przyzwoite (niech będzie: nieprzyzwoite) obyczajowe kino – polecam. Jeśli ktoś odczuwa potrzebę rozmowy o problemach, błędach i nadużyciach księży i katolickiego Kościoła – też warto, ale tu trzeba oprzeć się na innych niż filmowy pamflet źródłach. Broń Boże nie mieszajmy prawdy reportażu z prawdą fabuły! Jeśli natomiast chcemy zmierzyć się z prawdziwie bolesnymi dylematami chrześcijaństwa i zobaczyć jak bardzo, niestety, nie radzą sobie z nimi księża i Kościoły, polecam inne filmy. W tym wypadku będą to filmy fabularne:
Goście Wieczerzy Pańskiej. Reż. Ingmar Berman (1963),
Misja. Reż. Roland Joffé (1986),
Milczenie. Reż. Martin Scorsese (2016).
Tak się jakoś dziwnie składa, że o sprawach Ducha lepiej niż księża i ich krytycy mówi sztuka. Ma to swoje konsekwencje, bo jeśli Ducha w sztuce zabraknie – po jakimś czasie książka czy film stają się tylko historyczną ciekawostką. Jeśli więc zamierzamy żyć dłużej niż jętka-jednodniówka i nie jesteśmy fanatycznymi miłośnikami archeologicznych wykopalisk, to czy warto wykłócać się tak zajadle o film pt. Kler?